Sonatina Połczyńska

Urok Połczyna Zdroju doceniają nie tylko kuracjusze i turyści, ale również mieszkańcy. Szczególne miejsce zajmuje Nasze Miasto w sercach tych, którzy opuścili rodzinne strony. Niektórzy z nich noszą w sobie tak piękne wspomnienia, że na cześć swojej małej ojczyzny układają równie piękne rymy…

 
Ryszard Ulicki

Sonatina Połczyńska

Ja tamten dom pamiętam dobrze:
W długim ogrodzie pośród drzew,
Przy Sobieskiego, gdzie przechodnia
Codziennie witał ptasi śpiew.
Drewniany płot przychylny drodze
Pozdrawiał domu stromy dach,
A pod tym dachem strych się tulił,
A na tym strychu mieszkał strach.
Lecz kiedy strach z porannym słońcem
Zmykał do piwnic albo w sień,
Wchodziłem z bratem, by pod gontem
Odwagi pierwszej znaleźć cień.
I nigdy tam nie odnalazłem,
Odwagi takiej ani mocy,
Która pozwala drwić z ciemności,
Albo odbiera straszność nocy.
Więc zawsze tam stawałem trwożny,
Gdzie przez dachówki – słońca gońce
Czyniły ciepłym blaskiem złotym,
Świetlisty – jasny – dobry koncert.
I szedłem ufny tym igraniom tam,
Gdzie się światła promień sączył,
A kiedy gasła nagle jasność,
Mój dzielny zapał też się kończył.

 

Był w domu azyl – pokój jasny
Z oknem wpatrzonym w jasne drzewa
I był w pokoju piec zielony,
A w piecu wiatr, co umiał śpiewać.
I chociaż było niebezpiecznie,
To tam bezpiecznie było wielce,
Bo wokół sąsiad przy sąsiedzie:
Tam Marciszonki – tu Tylmany,
A zaraz obok bracia Grzelce.

 

W miasteczku było stare kino,
A obok kina mały sklep.
Sklep ogrodniczy – z nasionami,
A w kinie grali – „Czarci Żleb”.
Był w środku miasta Plac Wolności,
Plac pryncypialny, z urzędami,
Apteką rządził pan aptekarz,
Ten, co dowodził strażakami.
Gdy się zakochał w przyszłej żonie
Do niepamięci i do łez,
To ona w listach mu pisała:
Pan wie, jak sercu ciężko jest!
Więc on z rozpaczy suszył piołun
I tkał z goryczy zielny szal,
Wieczorem stawał przed kościołem
I niebu zwierzał straszny żal,
Zaś na receptach pisał wiersze,
A w wierszach tylko „smęt” i „dal”.

 

Za domem moich pierwszych marzeń
Płynęła rzeka – nie ta z map,
Lecz każda struga bywa rzeką,
Gdy mały człowiek ma pięć lat,
Ale ta woda mi wróżyła,
Że jest gdzieś inny – większy świat.
Ile ja razy w tamtej rzece
Topiłem pierwszy życia żal?
I byłem małym aptekarzem,
Który już poznał „smęt” i „dal”.

 

Tam wszystkich leczył doktor Kusy,
Do dzisiaj po nim zdrowie mam,
A przy ryneczku pan Rymgajłło
Miał z pigułkami cały kram.
Wśród aptekarzy strażak pierwszy.
Generalissimus – OSP,
Ja jego mundur z orderami
Po nocach nieraz jeszcze śnię.

 

Był w mieście rynek malowany,
Mały ryneczek – środek snów.
Nad rynkiem zawsze słońce stało,
A nocą tylko pełny nów.
Strażacki oddział grał muzykę,
Muzykę głośną, bo blaszaną
I drżały mury w małym rynku
Jak kościół, który drży hosanną.
Ja oniemiałem od harmonii
Mundurów, blach i barwy nieba,
A potem liżąc krem od Kęski,
Marzyłem o tym, żeby śpiewać.
I wtedy duszę nastroiłem,
Ptakami nad orkiestrą jasną,
A w sercu sobie zapisałem
Najpierwszych marzeń moich miasto.
I potem żadna już orkiestra
Nie zapadała w serca rymem,
Choć ich muzyka była nieraz,
Jasnością jasną, ogniem, hymnem.
Jeżeli kiedyś łzy składałem
W nowych ołtarzach nowych wzruszeń,
To każdej łzy cząsteczkę pierwszą
Tamtej orkiestrze oddać muszę.

 

To były czasy wielkich zdarzeń.
Pamiętam w maju padał śnieg,
Pan burmistrz Rajner szedł w pochodzie,
A rzeźnik flagą zdobił sklep.
Przyjechał tabor z Cyganami.
Ci kradną dzieci – mówił brat,
A mnie ten tabor śnił się potem
I jakiś inny lepszy świat.

 

Ktoś w nocy załomotał w okno.
Kredą napisał – „świnio ty”,
A ojciec łódzki socjalista,
Sam rano dobrze umył drzwi.
O przebieg tamtej nocy groźnej,
Milicjant Maras pytał nas,
Bo tych napisów było więcej…
Signum temporis –
Ma swoje znaki każdy czas

 

Mieliśmy kozę mlekodajną
I budę pełną małych psów,
I własny adres – niespodzianie,
Bo nie był z ojca łódzkich snów.
Ulica Gdańska, róg Andrzeja…
Łódź i Piotrkowska – to był świat,
Który powracał jak poemat,
Coraz mniej piękny z biegiem lat.

 

Wszystko widziałem pierwszy raz!
Balony lżejsze od powietrza,
I chłopca, który z drzewa spadł,
A gdy go lekarz zbadać chciał,
To cicho szeptał –„ nie trza, nie trza”…
I karuzeli czułem pęd,
Co chęć wyzwala przerażoną,
Były wyścigi – koński spęd
I chmara ludzi – roztańczona.
Widziałem kramy hojne tak,
Że ich opisać nie potrafię,
Niedźwiedzia, który tańczył w takt
I pierwszą własną fotografię.
Krzywe zwierciadła i strzelnice,
Loterię z magią barwnych wstąg
I wóz strażacki z wielką pompą
I papierowych kwiatów pąk.

 

Pamiętam, jak przyjechać miał
Borkowicz – Wojewoda.
W Połczynie matkę swoją miał,
Służyła jej połczyńska woda.
Ach, co się działo! Urząd drżał.
Czyszczono staw w zdrojowym parku,
Pan burmistrz na rogatkach stał,
Licząc minuty na zegarku.
I nie pomyślał wtedy, że
Historii pewnej to początek,
W niej wojewodów cały rój,
A zwłaszcza wojewoda Wziątek.

 

Minęło ponad wieku pół.
Nic nie przyćmiło moich wspomnień.
Wystarczy stanąć – w ciszy trwać
I zaraz wszystko wraca do mnie.
To tamten świat mi baśni serce,
Choć czasu siłą barwy bledną.
Lecz nic nie zatrze tamtych barw.
Z nimi do końca będę jedno!

 

Koszalin, 1988 – 2005